w przedziale Poznań_Warszawa

w lipcu ubieglego roku wybieralam sie do Debicy na slub przyjaciol. zanim jednak pojawilam w miescie opon, nie ominela mnie trasa Poznan - Warszawa. przedzial niestety dla palacych okazal sie, jak to bywa w pociagach, zbiorem ludzi w roznym stopniu ciekawych. sama bylam jedynie osoba ciekawa tego, w jakim kierunku powedruja historie opowiadane przez siedzacego po mojej lewej glosnego i drechowatego mezczyzne okolo trzydziestego piatego roku zycia, ktory, jak sie potem okazalo, takze byl ciekawy tzw. drugiego czlowieka. a drugich czlowiekow w naszym przedziale bylo piecioro, poza M.
bo poza M. byl rowniez jego znajomy o niezwykle glupawym smiechu i towarzyskich ambicjach, ktore doskonale wspolgraly z tym smiechem, pani menadzer z jakiejs warszawskiej firmy, ktora czytajac, probowala kpic sobie z panow, i ktora robila to w sposob bardziej chamski od wszystkich kurew i jajebow, uzytych przez tychze; byla takze mloda fotomodelka, ktorej profesje M. czujnie wychwycil juz w pierwszych minutach wspolnej podrozy, co przy dlugosci jej nog nie moglo byc trudne; oraz sportsmenka, ktora zdradzily budowa ciala troche aus DDR i torba "Poland". bylismy sympatyczni. moze tylko jedni (bohemola) bardziej apatyczni od drugich.
M. zaczal od rozcienczania spirytusu w butelce po wodzie mineralnej. potem bylo palenie fajek, potem minelismy Kolo. byla odpowiednia zakaska w postaci ogorka kiszonego juz pocwiartowanego oraz kanapki z kielbasa, ktorej zapach jakims cudem rozprzestrzenial sie w dymie papierosowym.
tymczasem moj sasiad M. sprawnie i z werwa przemienial swoje krotkie - oooo a moze jednak panie sie napija z nami, sluzymy plastikowymi kubeczkami - zagadywania w opowiesci o egzotycznych krajach i tesknocie za Polska, pracy zarobkowej, sniadej milosci zycia i kolczyku na penisie, bluesie i bracie, ktory gral bluesa. i M. spiewal, spiewal tak w ogole w zyciu, bo lubil oraz w naszym przedziale, bo chcial podzielic sie swoja wrazliwoscia, moze juz nieco spita, ale zupelnie bezpretensjonalna. mogl wydac sie czulym barbarzynca i przez chwile nim byl. mocne palce nie-dyrygenta ze Slaska wyznaczaly rytm jakiejs rzewnej milosnej historii, ogladal moje zdjecia i podobaly mu sie dokladnie te, ktore sama uznalam za udane. jak to jednak bywa z alkoholem, przypadkowym towarzystwem na dlugiej trasie, ktore zaczyna zyc swoim zyciem przedzialowym, okreslonym w czasie na trasie i w tunelowatej przestrzeni, lecz przede wszystkim, jak to w smutnym zyciu bywa, bo zycie M. bylo smutne, o czym slowem i czynem doustnym poswiadczal - wszystko w koncu troche sie skarykaturyzowalo (powiedzenie "a to Polska wlasnie" byloby dobijaniem lezacego). jakby kontrole nad sytuacja przejal smok wytatuowany na plecach sasiada M., ogarniajacy prawie cale jego plecy, juz nie po prostu plecy.



























































































































































































































































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz